wtorek, 7 października 2014

Recenzja "Gra Endera"

          O "Grze Endera" dowiedziałam się ze strony Cinema City, gdy to szukałam jakiegoś ciekawego filmu, tytuł i plakat od razu wzbudziły moją ciekawość, obejrzałam więc zwiastun, a potem kolejny, i następny, nie ważne czy po angielsku, czy po polsku, nie mogłam się oderwać od minutowych ujęć z filmu, wciągnęło mnie.
          Niestety, a może i dobrze (?), nie poszłam do kina na tę produkcję, nie było czasu, a później weszły filmy Marvela, które musiałam zobaczyć w pierwszej kolejności, i tak się zadziało, że "Grę ..." przestali puszczać. Wraz z końcem seansów przyszedł czas czekania, czekania na pojawienie się płyty. Często wchodziłam na filmweb.pl by zobaczyć, czy nie ma jakiś informacji o wersji na DVD, to właśnie wtedy, pewnego pochmurnego dnia, znalazłam wpis na temat książki pod tym samym tytułem. Sprawdziłam na stronie empiku, rzeczywiście, to, co tak porwało mnie samym zwiastunem, było ekranizacją, jak miałam nadzieję, jeszcze lepszej książki.
          Znalezienie jej na półkach księgarni nie było wcale tak łatwe, zwykle widziałam tylko kolejne części cyklu o Enderze, a pomysł czytania od środka i tym samym rozbebeszenia całej fabuły, nie wydawał się dobry. Więc za każdym razem po wyjściu z Empiku, rzadziej Matrasu, niosłam w rękach zupełnie inny tytuł niż ten, którego pierwotnie szukałam. W mojej szafce gościły "Kroniki Czarnej Kompanii", "Dary Anioła" i kolejne jej części czy "Ruiny Gorlanu".
          Jakże wielkie było me zdziwienie, gdy znalazłam "Grę Endera", gdy przyszłam po zupełnie inną książkę, a mianowicie "Malowanego Człowieka". Mamie nie chciało się stać w kolejce po odbiór, powiedziała, że najpierw poszukamy innych rzeczy, względnie jakiś ubrań, a pod sam koniec zapłacimy za zamówioną książkę. Niepocieszona tym faktem i przestraszona, że ktoś zabierze pierwszą część historii Endera podczas mojej nieobecności, schowałam ją za grubymi tomiszczami na samym dole półek. Liczyłam, że jeżeli przed sięgnięciem po nie, nie zrazi nabywającego sama grubość, to chociaż straci chęć do schylania się i ukryta "Gra Endera" pozostanie bezpieczna.
          Po powrocie do sklepu, pierwsze co zrobiłam, to rzucenie się na regały i odkopanie książki, była tam. Porwałam ją do kasy, mama nie była zadowolona, lecz ostatecznie do auta niosłam i "Malowanego Człowieka" i "Grę Endera". Nikogo chyba nie zdziwi, jak powiem, że po powrocie do domu pierwszym co zrobiłam, było otworzenie pierwszej części długiego cyklu science fiction. Jednak szybko przerwałam, nie wiem czemu, mimo świetnego pomysłu, na początek rozdziału, nie potrafiłam się wciągnąć, styl był prosty, zbyt prosty.
          Nie poddałam się szybko, zbyt długo czekałam na tę książkę, wzięłam ją do gorącej kąpieli, właśnie wtedy coś chwyciło, czytając od początku tajemniczą rozmowę zapisaną kursywą, ze wszystkich sił starałam się domyślić o co chodzi, następnie doszła treść właściwa, przygotowana na dość ociosany z bogatych opisów tekst, mogłam się skupić na samej treści. Od samego początku mamy do czynienia ze stanem, który nazwałam "a o co tu kurde chodzi?". Wszystkie pojęcia jakie padają, są tak niezrozumiałe, że z każdą kolejną linijką czytamy coraz szybciej, by tylko dowiedzieć się, co to jest np. "Trzeci", dlaczego używają takiego, a nie innego określenia.
          Autor stara się nam tak dawkować świat, byśmy, mimo poznania jednej tajemnicy, chcieli go zgłębiać jeszcze bardziej. W końcu jednak pozwala nam się zaznajomić z podstawowymi pojęciami i realiami, dzięki czemu szybko da się przyswoić tekst, w którym za kilka stron czeka na nas kolejna niespodzianka do wyjaśnienia. Dzięki takiemu rozplanowaniu, nawet pod sam koniec książki nie możemy być wszystkiego pewni, ale podążając za zagadkami wpadam w taką pułapkę, że pustka i zaduma zostają z nami na następne Młody Ender Wiggin od zawsze miał pod górkę, jest bowiem Trzecim. O co chodzi, spytacie? Na ziemi panuje ograniczenie, każda rodzina może mieć tylko dwójkę dzieci, ale zanim zacznę dalej opowiadać spójrzmy trochę w przeszłość, to rzuci światła na całą sprawę. Ziemię zaatakowali kosmici, Robale, które chciały zniszczyć naszą planetę, przynajmniej tak twierdzą akta, gdyż nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego tak się stało. Po odparciu ich ataku, doszło do kolejnej wielkiej bitwy, której zwycięzcą stał się Mazer Rackham, wszyscy sądzili, że nie ma szans, że nie odeprze ataku, a jednak, udało mu się zniszczyć całą armię najeźdźców z kosmosu. Wszyscy donoszą, że mimo odniesionego sukcesu, szykuje się następna wojna, którą mogą wygrać tylko wyjątkowe istoty ludzkie. Niektóre z dzieci bowiem rodzi się geniuszami. Takie właśnie dzieci bierze się na szkolenie, by zrobić z nich prawdziwych dowódców na zbliżającą się wielkimi krokami wojnę. W rodzinie Wigginów urodził się chłopczyk, Peter, na którego od razu zwrócono uwagę, był on bowiem jednym z geniuszy, jednak jak się okazało był zbyt brutalny, okrutny, stał się po prostu mordercą, żeby nie powiedzieć, psychopatą. Małżeństwo poproszono więc, by postarali się o drugie dziecko. Na świat przyszła Valentine, dziewczynka równie mądra, jak swój starszy brat, była jednak zbyt łagodna, by wzięła udział w szkoleniu. Wtedy rodzinę poproszono o Trzeciego, mogli oni złamać wszelkie zakazy i spłodzić trzecie dziecko, nie chcieli tego, jednak wierzyli, że uda im się tym razem, a dziecko zostanie zaakceptowane. Andrew Wiggin, o pseudonimie Ender, które stało się jego imieniem, okazał się idealną równowagą między delikatnością Valentine a żądzą mordu Petera. Zaakceptowali młodego geniusza, wzięli go na szkolenie.
          Od samego początku nie miał lekko, pułkownik Graff sprawił jednym gestem, że rówieśnicy zaczęli się na nim wyżywać, nie dość, że był mniejszy od wszystkich dzieci w swoim wieku, to jeszcze mężczyzna przedstawił go jako wzór cnót, co tylko wzmogło w innych rekrutach chęć pokazania mu, że jego miejsce jest na samym dole hierarchii. Mimo przeciwności chłopak starał się radzić, znajdował sprzymierzeńców, starał się unikać sprzeczek, uczył się w zaskakująco szybkim tempie. Szybko go awansowali, zaczęła się jego tułaczka po klanach, szukanie w nich akceptacji, możliwości nauki, kolejnych sojuszników. Ciężkie chwile, jak i te weselsze nauczyły go wiele. Czy chłopak jednak da sobie radę z coraz większą presją? Zobaczycie sami.
          Dużą niewiadomą jest także gra, którą każde dziecko na szkoleniu ma na swoim laptopie, lub może w nią zagrać w odpowiedniej sali. Z pozoru zwykła gra przygodowa, jednak chłopak po przejściu wszystkich plansz, jakie są dostępne, nie kończy gry, rozpoczyna kolejne rozgrywki, chociaż nie ma ich w programie. Okazuje się, że powstaje niezwykłe połączenie między dzieckiem a komputerem, które pozwala tworzyć kolejne plansze. Jednak w miarę odkrywania przez głównego bohatera następnych poziomów, mamy coraz mniejszą pewność co do tej teorii. Jaka jest prawda? Nie mogę zdradzić. Powiem Wam tylko, że nikt nie może się tego spodziewać, nikt nie ma prawa się tego nawet domyślić, po przeczytaniu tego w głowach pozostaje tylko puste, rozbrzmiewające co kilka sekund "jak", z każdym kolejnym powtórzeniem coraz mocniejsze.
          No i chyba największą zagadką jest samo szkolenie na generałów, chyba nikt nie podejrzewa tego o coś więcej, niż tylko kolejny poziom nauki, dlatego po odkryciu prawdy poczułam się, jakby ktoś rozbił mnie na malusieńkie cząsteczki i wgniótł w ziemię, nie mogłam uwierzyć, po prostu nie mogłam.
          Co do samego stylu, tak jak mówiłam, jest on dość prosty, w niektórych momentach wręcz suchy, jednak właśnie taki sposób idealnie wpasował się do ciężkich realiów życia w czasach Endera, do monotonii, załamania, myśli zagubionego chłopca. Autor dodatkowo potrafi, chociaż tak okrojonym sposobem, pokazać wszystko co chce. Muszę pochwalić to, jak opisywał myśli chłopca, wręcz odczuwałam jego mętlik w głowie, zagubienie, samotność, wszystkie jego emocje, dzięki zdolności władania słowem pana Carda, były niezwykle blisko mnie i nie chciały opuścić.
Wykreowane przez niego postaci NIE są dwuwymiarowe, każda z nich coś wnosi, każdej jesteśmy w stanie przypisać osobne cechy po samym przeczytaniu ich kwestii. Bohaterowie mają swoje style wypowiedzi i sposoby bycia, które objawiają się nie tylko w już wcześniej wspomnianych opisach, ale dialogach, dzięki idealnie napisanym wypowiedziom postaci możemy nawet wyczuć delikatne szaleństwo. Wszystko, naprawdę wszystko da się zauważyć przez to, co mówią, autor nakreślił im ich własne "ja" i cały czas się tego trzyma, nie mamy wątpliwości co do tego, kto wypowiada daną kwestię..
          Większość rozdziałów jest niezwykle wciągająca a akcja wartka, miło się ją czyta, rozdziały wywołują śmiech, smutek, strach, a my nie możemy doczekać się, żeby dowiedzieć się o zaraz się wydarzy. Niestety pojawiły się dwa rozdziały, przez które nie mogłam przejść, miałam wrażenie, że Orson Card pisał je bez weny i większych chęci, straszne było przebrnięcie przez nie, a większość akapitów to powtórzenia kolejnych lub zupełnie bezsensowne lanie wody, a że było ono w stylu takim, jakim została napisana cała książka, nieprzyjemnie było zapoznawać się z treścią. Lecz to były tylko dwa wyjątki wśród całej akcji, szybkiej, wciągającej, pełnej zwrotów akcji i nie małych niespodzianek.
          Samo zakończenie, mimo że wbija w fotel, jest też napisane trochę tak od niechcenia. Miałam wrażenie, że pan Card tak szybko chciał już skończyć, tak bardzo chciał pokazać nam całą tajemnicę, że zapomniał, iż finałowa walka powinna być napisana inaczej, niż reszta dzieła. Brakowało mi dobrego opisu walki, autor tak gnał do zakończenia, że ta najważniejsza bitwa, była tak krótka, iż ledwo się w nią udało wciągnąć, a ona już się skończyła, pozostawiając ogromny niedosyt i rozczarowanie wrażeniem odbębnienia przez autora tego kluczowego momentu.
          Jednak tak jak wcześniej wspomniałam, zakończenie wynagradza wszystko, wbija w fotem/łóżko, wybija dziury w kolejnych ścianach/piętrach (niepotrzebne skreśl). Nie da się tego odgadnąć, domyślić, czy w jakikolwiek sposób się tego spodziewać. Nie i już. Po skończeniu tej książki, odłożyłam ją z drżącymi rękami i wielkimi oczami, przez następne półtorej godziny z otwartą buzią, niczym sparaliżowana wgapiałam się w sufit i myślałam nad tym co przeczytałam, bo zakończenie nie było w stanie do mnie dotrzeć. Po upłynięciu tego czasu, byłam w stanie zamknąć usta i przewrócić się na bok, jednak nadal nie mogło to do mnie dotrzeć, byłam niczym taka rozdeptana mrówka, o co chodziło? Jak? Nadal nad tym myślę, w końcu do mnie dotarło zakończenie, ale wywarło ogromne piętno i zmusiło do refleksji. Przypominając sobie to, co się wydarzyło, od raz wchodzę w nastrój rozmyślania. Niesamowite, co kilka linijek jest w stanie zrobić z człowiekiem, jeżeli zostanie to napisane w taki sposób i przez takiego autora jakim jest Orson Scott Card.
          Tę książkę będę polecać rodzinie, kolegom i koleżankom, w przyszłości może i dzieciom, zostanie ona na długo w moim sercu, i mimo paru niedociągnięć pod względem opisów i niezbyt przyjemnym dwóm rozdziałom, całość to genialne science-fiction, o charakterze antyutopii, cyberpunku, space opery i postapokalipsy (przejawiającej się w wspomnianym najeździe Robali), połączonych ze sobą w idealnych proporcjach, dającym nam to, czym jest "Gra Endera". Z niecierpliwością i wielkim pytaniem będę ponownie przemierzać regały Empiku, szukając drugiej części przygód mojego nowego idola. Mogę jej ze spokojem ducha dać 12/15 punktów i polecić ją każdemu fanowi nie tylko science fiction, ale i ogólnie fantastyki.

Pozdrawiam Was, tych zaczytanych i tych, co dopiero zaczynają poznawać uroki książek.

Morwenna

niedziela, 14 września 2014

Recenzja "Czas Żniw"

Gdy tylko na Interii przeczytałam o Shannon, która swym debiutem zadziwiła wszystkich krytyków, a jej styl jest lepszy od stylu J. K. Rowling, nie mogłam doczekać się, kiedy dzieło zawita na polskie półki.
Z uporem maniaka chodziłam do empiku, zastanawiając się, kiedy w końcu dzieło Smanthy się pojawi. Byłam tam tak często, iż tylko czekałam, jak panie sprzedające zaczną proponować mi kawę bądź herbatę, chyba nikogo by to nie mogło zdziwić, z jednym sprzedającym przeszłam nawet na „ty”.
W końcu, gdy pewnego dnia całkowicie straciłam nadzieję, i miałam sobie odpuścić, zobaczyłam niebieską okładkę z dziwnym i intrygującym kalendarzo zegarkiem, oraz wielkim, złotym tytułem. Wręcz rzuciłam się, dosłownie niczym lew na mięso, jednocześnie pobijając swój rekord w biegu na sześćdziesiąt metrów, by zdobyć mój upragniony egzemplarz, przepychając się niezbyt kulturalnie między ludźmi, gdyż zainteresowanie nowym nabytkiem sklepu było bardzo duże, prawie tak wielkie jak kolejka, przebiegająca przez ponad połowę księgarni. To była długa droga, lecz dostałam plon, plon swych żniw na półkach empiku.
Po powrocie do domu postawiłam ją na specjalnie przygotowanym miejscu, czekającym na nią już dłuższy czas. Zjadłam obiad, nie mogąc przestać myśleć o nowym nabytku, lekcje też straciły sens, więc ignorując zgłoszenie nieprzygotowania, które następnego dnia musiałam zgłosić, dorwałam książkę, biorąc się za czytanie.
Już pierwsze strony zdradziły wysoki poziom dwudziesto jedno letniej autorki, która swym debiutem, moim zdaniem, wbiła „Harry’ego Pottera” w ziemię. Tak, to prawda, początki, mimo naprawdę dobrych opisów, były męczące, a akcja zaczęła się dopiero po około czterdziestej stronie, co jest zrozumiałe, gdyż twórczyni wprowadzała nas w niezwykle rozbudowany świat jasnowidzów.
Skoro już przy tym temacie jesteśmy, autorka tworzy ten świat od podstaw, całą historię jasnowidzenia, hipotezy, jak to się zaczęło, od czego. Stworzyła rozpiskę obdarzonych darem łączenia się z zaświatami, na bazie ich stopnia i rodzajów. Im wyższy stopień, tym mniej podgatunków jasnowidzów. Autorka pozwala nam także wstąpić do etapu, gdy odkrywamy nowe rodzaje, a świat uzdolnionych musi ustalić nowe zasady.
Główną bohaterką jest młoda kobieta Paige Mahonej, której imię odkrywamy dopiero po dwudziestej stronie, wcześniej przedstawiony jest fakt, iż jest Śniącym Wędrowcą, najwyższym wśród stopni jasnowidzenia. Dziewiętnastolatka, pod przykrywką barmanki w spelunie z tlenem, pracuje dla gangu obdarzonych, którym kieruje Jaxson Hall, możemy określić go, jako kolekcjonera niezwykłości wśród jasnowidzów, chce mieć u siebie tylko rzadkie okazy, a główna bohaterka jest jego perłą w koronie, którą wkrótce ma stracić. Niedługo po poznaniu przyjaciół dziewczyny i przyzwyczajeniu się do spokojnego biegu wydarzeń, przepasanym niekiedy niepewnością, gdyż zwykli ludzie boją się i chcą zniszczyć jasnowidzów, wybucha prawdziwa bomba. Paige, ścigana przez straż, zostaje złapana i wywieziona do Oksfordu, kolonii karnej, której istnienie od dwustu lat utrzymywane jest w tajemnicy. Kontrolę nad nią sprawuje potężna, pochodząca z innego świata, rasa Refaitów. Dziewczyna trafia pod opiekę Naczelnika, który skrywa więcej sekretów, niż sam Oksford. Nikt nie wie, czemu ją wybrał, lecz stał się jej panem i trenerem, a także wrogiem, którego dziewczyna pragnie za wszelką cenę wyeliminować. Jednak, jeżeli chce odzyskać wolność, musi poddać się zasadom panującym w miejscu, w którym została przeznaczona na śmierć.
Wszystko w tej książce jest niezmiernie tajemnicze i niosące za sobą klimat grozy, od okładki z dziwnym zegaro kalendarzem, który ku uciesze analizatorek, pasuje do treści tekstu i nie jest przypadkowy, przez takie rzeczy, jak krótka dedykacja w postaci napisu „Śniącym”, czy cytat Charlotte Bronte „Oprócz tej ziemi i prócz rasy ludzkiej, istnieje świat niewidzialny i królestwo duchów. Ten świat nas otacza, gdyż jest wszędzie.”, aż po wcześniej wspomniane rozpiski, albo mapy tajemniczego miejsca, z nieujawnionymi fragmentami, o których dowiadujemy się w miarę toczenia się, coraz szybszej i bardziej nieprzewidywalnej, akcji.
Każda z postaci przedstawia inne wzorce zachowań i różne poglądy, a ich osobowości idealnie zawarte zostały w stylu bycia i wypowiedzi, daje wrażenie, jakby te osoby istniały naprawdę. Autorka dopracowała każdą z nich, ani razu nie zapominając o unikalnym wzorcu zachowań i mówienia poszczególnych postaci. Doskonale pokazuje także, jak wraz ze zmianą stopnia, zmienia się człowiek. Gdy tylko ktoś zmieniał rangę, autorka w genialny, błyskotliwy sposób pokazywała zmianę postrzegania przez takiego człowieka. Więc nie tylko postaci, a same rangi i gatunki, miały swe wzorce, które potrafiły się zmieniać wraz z nowymi faktami.
Akcja, wyłączając pierwsze, wprowadzające rozdziały, jest wartka, ale trzyma czytelnika w wielkim napięciu, z każdą rozwiązaną zagadką pojawia się pięć razy więcej nowych pytań. Lecz i dla czytelnika znajdą się chwile wytchnienia, gdzie może wypocząć od nadmiaru wrażeń, jednak uważajcie i bądźcie czujni, bo na następnej stronie będzie was czekać tak nagły zwrot, iż poczujecie się strąceni z przepaści.
Skoro dotarliśmy do zrzucania, wątek miłości, recenzenci piszą, że jest on bardzo nietypowy, i ciężko się z tym nie zgodzić. Muszę jednak zasmucić wszystkich romantyków, mimo że książka ma sześćset stron, obiecany wątek pojawia się dopiero przy, około, cztery setnej stronie, a raczej zaczyna się naprawdę rozwijać, wcześniej mieliśmy tylko malutkie, i z pozoru nic nieznaczące, szczegóły. Smantha odwraca wszystko o sto osiemdziesiąt stopni, wszystko się zmienia i czujemy się, jakby wyrzucili nas z pięćdziesiątego piętra, po czym, z tego samego poziomu zrzucili na nas fortepian. Po kolejnych stronach, mimo czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa, jest przeuroczo, przepięknie, i jeszcze te opisy (!), jednak w ułamku sekundy wszystko się zmienia, a czytelnik może wybuchnąć histerycznym płaczem, tak jak w moim przypadku.
Styl Shannon ma wprost cudowny. Samantha ma fantastyczną zdolność dopasowania swego pisarstwa do fragmentów. Gdy ma być emocjonalnie, refleksyjnie, pisze to przemieszaniem liryki z epiką, poezja w prozie, mnóstwo epitetów, porównań i kwiecistego języka pozwalającego zagłębić się wszystkie zakątki umysłu i duszy Paige, tak samo z wątkami tajemnicy i niepewności, gdy zostajemy sam na sam z myślami bohaterki, natomiast motywy walk, treningów, delikatność ustępuje okrutności, subtelna poezja znika, pojawia się twarda jak skała, pisana szkarłatem epika, a wszystko przyspiesza. W dodatku, niezależnie od fragmentu, zawsze opisuje bardzo obrazowo, czytelnik jest w stanie wszystko zobaczyć. No i wcześniej wspomniane dialogi, czytelnik byłby w stanie bez żadnych opisów, żadnych padających imion, znając jedynie osobowość bohaterów, właśnie po wypowiedziach od razu jest w stanie zgadnąć kto jest kim, wręcz być tego pewnym, co więcej, nie mylić się w tej sprawie.
Książka zachwyca od początku, aż do samego końca, który pozostawia nas, niczym powyginane mrówki, niezdolne do niczego, nie mogące chodzić, myśleć, oddychać, nie da się jeść, spać. Możemy tylko samo dopowiadać sobie co dalej, bo tylko w ten sposób jest się w stanie dotrwać do wydania drugiej części. Ja sama po przeczytaniu, przez pierwsze dwa, może trzy tygodnie, cierpiałam na bezsenność, zastanawiając się, co dalej, potrafiłam budzić się w nocy, z pytaniem na ustach „co teraz”.
„Czas Żniw” to kwintesencja wspaniale i błyskotliwie zrealizowanego pomysłu, który jest jedną wielką przenośnią, ukazującą brak tolerancji, odosobnienie, walkę o akceptację i wolność, przyjaźń i miłość bez względu na wszystko, poznawanie samej siebie i pogodzenie się ze swymi słabościami. Bez żadnego oporu, czy niepewności, daję 15/15, nie żałuję tej decyzji. Mnie ta książka opętała a panna Shannon stała się mym drugim guru (pierwszym nieodwołalnie będzie Terry Goodkind), jej dzieło jestem w stanie wepchnąć w ręce nieznajomej osoby w sklepie.

Pozdrawiam i do zobaczenia w kolejnej recenzji.

Morwenna